Grossglockner

Grossglockner

Opis wejścia na najwyższy szczyt Austrii – Grossglockner 3798 m n.p.m.

Großglockner

Na początku zacznijmy od tego, że majówka nie jest najlepszym terminem na zdobywanie najwyższego szczytu Austrii. Jest to spowodowane oczywiście tym, że możemy być na 100% pewni, że nie będziemy tam jedynymi Polakami, którzy wpadli na pomysł zdobywania Grossglocknera. Musimy wziąć również pod uwagę trwający w tym samym czasie sezon skiturowy i austryjackie święto pracy ( Tag der Arbeit). Te wszystkie nakładające się na siebie okoliczności przyrody, mogą spowodować ( i możecie być pewni, że tak będzie) ogromne kolejki i zatory na grani prowadzącej na szczyt. No, ale co zrobić, kiedy do zdobycia tyle szczytów, a urlop nie rozciąga się jak guma? Wyjścia mamy dwa. Albo wybieramy inny termin, albo godzimy się z czekającym na nas losem i grzecznie, stojąc w kolejkach, przeciskamy się miedzy wchodzącymi i schodzącymi ze szczytu grupami ludzi. Od czasu do czasu uśmiechając się i pozdrawiając towarzyszy niedoli, bądź cicho klnąc pod nosem na cały ten cholerny świat 🙂 Jak można się domyślać. My wybraliśmy opcję stania w kolejkach. A było tak…

Środa 2 maja 2018 r. Pobudka 6 rano. Szybki przegląd listy rzeczy, które miały znaleźć się w plecaku. Sprawdzanie punkt po punkcie czy wszystko jest. W głowie kocioł i niepokojące myśli. Czego zapomniałem? Co jeszcze można zabrać? Co może się jeszcze przydać, a nie zostało spakowane? Norma. Przed każdym wyjazdem to samo. I nie ważne, że „czeklista” właściwie za każdym razem taka sama, i przygotowania do wyjazdu trwały wieczność. Zawsze przychodzi ten moment… Kur… Na bank czegoś nie wziąłem! No nic, trudno… Jakoś to będzie. Przecież to My. Polacy. Damy radę w każdej sytuacji. Ostatni łyk kawy, a właściwie tego, co z niej zostało i czas wychodzić z domu. Sławek już dzwonił, że czeka na parkingu. Jeszcze tylko trzeba podjechać po Tomka i ekipa w komplecie. Krótko po godzinie dziewiątej rano wjeżdżamy na autostradę. Super! Koniec zmartwień, myślenia o pracy. To wszystko zostawiamy za sobą. Teraz przyszedł czas na długo oczekiwaną przygodę…

Nasza trasa:

Kilka godzin jazdy z przerwami i docieramy do Kals am Großglockner. Jest późny wieczór. Ale My wybraliśmy opcję „na bogato” i wcześniej zarezerwowaliśmy sobie nocleg na miejscu. Dało nam to możliwość wypoczęcia po długiej jeździe samochodem i na drugi dzień po śniadaniu mogliśmy spokojnie ruszać w górę.

Z samego rana, po pysznym śniadaniu, przygotowanym przez naszych gospodarzy. Ruszyliśmy w góry. Szlak prowadzący na szczyt Grossglocknera zaczyna się na parkingu przy pensjonacie Lucknerhaus (1920 m n.p.m.). Tu zostawiamy auto i radośnie ruszamy w górę. Na szlaku sporo śniegu, ale póki co, idzie się nieźle (wyżej będzie gorzej, ale My jeszcze o tym nie wiemy). Pierwszy, krótki przystanek, robimy sobie przy zamkniętym jeszcze schronisku Lucknerhütte (2241 m n.p.m.). W tym miesjcu panuje sielankowy klimat. Plac zabaw, tu i tam nieśmiało pojawia się zielona trawa. A z tarasu mamy okazję pooglądać sobie wspaniałe widoki.

Przy schronisku Lucknerhutte
Krótka przerwa przy schronisku Lucknerhutte.
widoki z lucknerhutte austria
Widoki przy Lucknerhutte.

Fajnie nam się siedzi, słońce ogrzewa nasze twarze. Na tej wysokości jest jeszcze bardzo ciepło, ale czas ruszyć tyłki dalej. Przed nami jeszcze sporo do przejścia.

znak_studlhutte

Za schroniskiem już nie było tak pięknie. Szlak, a właściwie jego brak, daje Nam się we znaki. Dużo mokrego śniegu, plecaki pełne sprzętu i oczywiście brak choćby jednej pary rakiet śnieżnych, czy nart. Na szczęście ludzie na skiturach, którzy szybko wyprzedzali Naszą skromną grupkę, wyznaczali nam kierunek marszu i przy okazji ułatwiali Nam trochę swoimi śladami marsz. Idziemy. Krok za krokiem. Wyżej i wyżej. Nad głowami zaczynają kłębić się szare chmury. A to oznacza w górach tylko jedno… W ciszy, każdy z Nas myśli o tym, czy walnie śniegiem, deszczem, a może to tylko Matka Natura stara się Nas zniechęcić do dalszej drogi. Zaciskamy zęby, idziemy dalej.Już za chwilę, gdzieś z za skał powinien ukazać się Naszym oczom budynek Stüdlhütte (2.801m n.p.m.). A tam oczekuje na Nas ciepło, cztery ściany i brak wiatru…

szlak_w_kierunku_studlhutte
Droga prowadząca Nas do schroniska Studlhutte.

W schronisku spokój. Kilka osób siedzi, pije piwko i zajada serwowane przez sympatyczną obsługę dania. My również skusiliśmy się na zjedzenie ciepłego posiłku i kawę. I tak do Naszych żołądków wpadła zupa, zagryzana kanapkami przywiezionymi z Polski. Trzeba wspomnieć, że schronisko Stüdlhütte należy do grupy Alpenverein i jeżeli posiadacie ich legitymację. Możecie liczyć na zniżkę przy rezerwacji noclegu. Taka legitymacja pozwala Wam również na zjedzenie swojego prowiantu, po uprzednim zapytaniu obsługi o pozwolenie. My tak właśnie zrobiliśmy. Po zapytaniu, czy możemy zjeść swoje kanapki. Sympatyczna pani zadała tylko jedno pytanie. Czy należymy do Alpenverein. Kiwnęliśmy głowami i wszystkie drzwi zostały przed Nami otwarte 🙂

Po jedzeniu wyszliśmy na zewnątrz spotykając ekipę z Polski, która właśnie zeszła ze szczytu. Krótka rozmowa na temat warunków panujących na szczycie, spodziewanej pogodzie na najbliższe dni i najważniejsze… Czy w Johanie (Erzherzog- Johann- Hütte) jest pusto i czy jest szansa na nocleg. Dowiedzieliśmy się, że miejsce jest, a w schronisku przebywa „jakaś para”. Super. To znaczy, że w razie utrzymania się kiepskiej pogody, będzie gdzie bezpiecznie nocować.

Ruszamy dalej. Żeby dotrzeć na lodowiec Kodnitzkess idziemy najpierw ścieżką w kierunku skalnego zbocza, a później trawersujemy je. Po trawersie Naszym oczom ukazuje się lodowiec i szczyt Grossglocknera – niestety otoczony chmurami. Przed Nami jeszcze kawałek drogi po mokrym, zapadającym się śniegu (momentami śnieg był tak miękki, że zapadaliśmy się po pas) i dochodzimy do miejsca, gdzie zakładamy raki, kaski i wiążemy się liną. Przygotowując się do wejścia na lodowiec, spotykamy kolejną grupę Polaków. Informują Nas, którą stroną lodowca najlepiej iść, żeby nie trafić na szczeliny.

Trawers zbocza przed lodowcem Kodnitzkess. W tle schronisko Studlhutte.

Związani liną, idziemy przez lodowiec. Stromo, śnieg różny. Raz miękki, raz twardy. Zaczyna mocniej wiać, a z nieba leci mieszanka deszczu i śniegu. Na szczęście lodowiec już się kończy, a przed Nami już tylko skalny odcinek drogi prowadzącej do schroniska Erzherzog- Johann- Hütte (3454 m n.p.m.). Szlak prowadzący do schroniska ubezpieczony jest stalową liną (tak zwaną klettersteig, a po naszemu via ferrata). Korzystając z okazji, że jesteśmy związani liną i nikomu nie chce się jej zwijać i pakować do plecaka. Postanawiamy przypomnieć sobie wiedzę zdobytą na kursach i przejść ten odcinek z lotną asekuracją. Idzie całkiem sprawnie i po kilkudziesięciu minutach stoimy przy schronisku. Pogoda, która Nas przywitała, była okrutna. Zimno i bardzo mocny wiatr, zmusza Nas do szybkiej ewakuacji i wejścia do schroniska.

Związani liną na lodowcu Kodnitzkess

Schronisko Erzherzog-Johan_Hutte o tej porze roku jest zamknięte. Do dyspozycji turystów pozostaje jednak małe pomieszczenie z czterema łóżkami i toaletą. Jest to schron awaryjny, gdzie możemy się schować przed niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi.

Nasz plan przewidywał rozłożenie namiotów w okolicach Johana i atak szczytowy wczesnym rankiem. Niestety, jak to zazwyczaj bywa w górach. Ze względu na mocny wiatr i ogólną pogodową masakrę. Zmuszeni zostaliśmy do nocowania w udostępnionym pomieszczeniu. Tam spotkaliśmy „jakąś parę”, która okazała się parą z Polski. Szybkie zapoznanie, gotowanie śniegu na herbatę i spać.

w schronisku Erzherzog-Johann-Hutte
Udostępnione pomieszczenie w schronisku Erzherzog-Johan-Hutte.

Kiedy nadszedł dzień następny, a przez małe okienko zaczęły wpadać pierwsze promienie słońca, które jak Nam się wtedy wydawało, zwiastują dobry warun i okazję do zaatakowania szczytu. Wyczołgaliśmy się ze śpiworów i poszliśmy sprawdzić czy rzeczywiście tak jest. No i nie było… Niebo wprawdzie było czyste, bez choćby najmniejszej chmurki, a słońce świeciło mocno. No po prostu lampa. Ale wiatr wciąż był bardzo mocny i nie pozwalał na wyjście. Problemem był krótki spacer, a co dopiero wchodzenie na grań prowadzącą na szczyt. Odpada. Trzeba było się pogodzić z tym, że ten dzień spędzimy na siedzeniu w schronie.

Tego dnia oczywiście nie byliśmy jedynymi, którzy mieli nadzieję zaatakować szczyt. Co raz w ciągu dnia pojawiały się grupy ludzi, którzy skazani byli na powrót w dół bez osiągniętego celu. Nam pozostawało tylko czekanie i częstowanie ich ciepłą herbatą, tak na pocieszenie. Łyk herbaty był też okazją do poznania nowych ludzi i pozyskania informacji o pogodzie. Tego dnia żaden z zespołów nie osiągnął szczytu. My „uwięzieni” w Johanie jednak nie rezygnowaliśmy. Wieczorem układaliśmy się w ciepłych śpiworach z nadzieją, że jutrzejszy dzień pozwoli Nam na osiągnięcie celu i zdobycie upragnionego szczytu.

Kolejny dzień, ten sam scenariusz. Okienko, słońce, wychodzenie z ciepłego śpiwora. Ale zaraz.. Kurcze. Pogoda rzeczywiście jest dobra. Szybka rozmowa ze Sławkiem i Tomkiem i już wszystko wiadomo. Lecimy, jak najszybciej. Zostawiamy klamoty i pędzimy na szczyt. Nie ma na co czekać. Przy takich warunkach na bank zaraz zwali się tu dziki tłum. Plecaki na grzbiet i w drogę…

Droga z Johana na szczyt, przy dobrych warunkach, zajmuje około dwóch godzin. Tyle mniej więcej Nam to zajęło. Wychodząc ze schroniska, kierujemy się w stronę szczytu. Przez małe wypłaszczenie terenu za schroniskiem, później pod górę wydeptaną ścieżką w śniegu, znajdziemy się wyżej przed rynną wyprowadzającą Nas na grań. Na grani obowiązkowo związujemy się liną. Oczywiście kaski i raki założyliśmy wychodząc ze schroniska. Na grani poruszamy się z lotną asekuracją. Ubezpieczenie w postaci wbitych stalowych prętów bardzo Nam w tym pomaga. Idziemy spokojnie. Przed Nami idą dwie małe grupy. Tempo jest dobre. Zbliżamy się do miejsca, które łączy Kleinglocknera z Grossglocknerem. Jest to krótka przełączka, szerokości na dwa buty, może więcej… Jest to też miejsce w którym najczęściej tworzą się zatory, a „wybrańcy” kończą swoją przygodę z Grossglocknerem. Jest to spowodowane obustronną mega lufą i jakikolwiek błąd skutkuje upadkiem kilkaset metrów w dół.

widok na kleinglocknera i grań prowadzaca na oba szczyty
Grań prowadząca na Kleinglocknera. Widok z Grossglokcnera.

Nam udaje się przejść sprawnie. Teraz tylko krótka wspinaczka w „dwójkowym” terenie. Tutaj też mamy do dyspozycji pręty i wbite w skałę kolucha, umożliwiające Nam asekurację. Mijamy szczęśliwców wracających ze szczytu. Jeszcze tylko parę kroków i szczyt. No w końcu. Udało się! Jesteśmy na szczycie. Radość zagościła na twarzach. Uścisk dłoni, żółwik. Jeszcze tylko pozostaje zrobić zdjęcia na szczycie i schodzimy w dół.

grosglockner_szczyt


Tomek i Witek na szczycie.

Droga w dół niestety nie należała do przyjemnych. Ludzi na grani było już bardzo dużo. Nawet nie wiem jak długo zajęło Nam zejście, ale trwało to wieczność. Prawda jest taka, że wracając trzeba się było przeciskać między ludźmi i walczyć z lokalnymi przewodnikami, prowadzącymi swoje grupy o każdy kawałek wolnej przestrzeni. Ale udało Nam się w końcu zejść i dotrzeć do Johana. Zmęczeni, ale szczęśliwi, spakowaliśmy zostawione rzeczy w schronisku i ruszyliśmy w dół, w kierunku samochodu.

Tak zakończyła się Nasza przygoda z Grossglocknerem i Wysokimi Taurami.

Nasza galeria: http://verticalmadness.pl/strona-glowna/grossglockner/

W.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *